Zespół Młodzieżowy
Jest sobota, godzina 01:05. Kolejny piątek za nami, kolejna próba i kolejna młodzieżowa msza święta w parafii stała się już tylko wspomnieniem. Ile to już takich prób, ile takich mszy? Ile radości ze wspólnego śpiewania, ile trudu i mozołu – trudno policzyć. Ale najważniejsze jest to, że trwamy nieprzerwanie, że nie wiadomo skąd znajdują się młodzi ludzie, którzy pragną kontynuować dzieło, które, choć oczywiste dla naszej parafii, jest pewnego rodzaju fenomenem, Bożym fenomenem. Zacznijmy jednak od początku.
„Zepsół” (tak czasami żartobliwie określamy samych siebie, choć nasi obecni wierni słuchacze odnajdą w tym również i ziarenko trafnej oceny) powstał około roku 1987 z inicjatywy ks. Piotra Kłosowskiego, który był pomysłodawcą i głównym inspiratorem, tego jak się okazuje, wieloletniego dzieła. Myślę, że mogę sobie pozwolić na przypuszczenie, że w ówczesnym czasie, żadna z zaangażowanych w to przedsięwzięcie osób, nie spodziewała się, że 16 lat później w parafii Pięciu Polskich Męczenników nadal będą rozbrzmiewać w piątki i niedziele młodzieżowe głosy, choć nie te same i w przeważającej większości w odmłodzonym już składzie.
Pierwszych siedem lat istnienia zespołu jest dla mnie tylko mglistym dziecięcym wspomnieniem, dlatego nie chcąc nikogo urazić, niewiele wspomnę o tych czasach i osobach, które to wszystko rozpoczęły i dzięki którym tak naprawdę obecnie istniejemy. Początkowo istniały dwa zespoły – piątkowy i niedzielny (z tego co mi wiadomo), ale z biegiem czasu, a dokładnie rzecz ujmując od drugiej połowy1994 roku, oba zespoły uległy połączeniu i w takiej postaci istniejemy do dzisiaj. Rok 1994, tak w ogóle, zapisał się w mojej pamięci jako rok przełomów i ciężkich prób.
Po pierwsze, na przełomie lat 1993/94 zaczęła się moja przygoda z zespołem. Jeszcze jako uczeń ósmej klasy zostałem zwerbowany przez księdza Piotra, wraz z grupą moich szkolnych przyjaciół i tak rozpoczął się wspaniały (choć nie pozbawiony wielu trudów) rozdział naszego życia. Na samym wstępie jednak zostaliśmy przygnębieni odejściem wieloletniej „szefowej” (tak określamy osobę prowadzącą i ogólnie mobilizującą wszystkich do robienia czegokolwiek), którą była Ania. Jak gdyby tego było za mało, kilka miesięcy później zdruzgotała nas wiadomość o przeniesieniu naszego duchowego opiekuna do innej parafii.
Po ludzku wydawało się, że to koniec naszej muzycznej posługi, tym bardziej gorzki, że właściwie rozpoczęła się ona dla mnie i moich przyjaciół niecałe pół roku wcześniej. Dodatkowo, zwerbowanie do zespołu nowych osób, odejście Ani i księdza Piotra spowodowały, że większość z tych, co tworzyli „stary” zespół, również zrezygnowała, zostawiając nas, młodych i jeszcze niedoświadczonych, na głębokich wodach. Ale Pan Bóg okazał się większy od ludzkich wyobrażeń. Przyszedł nowy ksiądz wikary (ks. Marian), „szefostwo” przejęła Sylwia Pawłowska i zanim się obejrzeliśmy, staliśmy się samodzielni, a co więcej stworzyliśmy nowy rozdział w historii zespołu.
Jak wiele zawdzięczamy Sylwii, nie potrafię wyrazić słowami. To ona wraz z Anią Morgowicz przejęły ciężar prowadzenia zespołu i z powodzeniem szefowały przez następne trzy lata. Aż przyszedł rok 1997. Matura Sylwii spowodowała, że ostatnia osoba ze „starej” ekipy opuściła nasze szeregi i po trzech latach sielanki i świetnej zabawy zostaliśmy sami. Dopiero jako późniejszy szef zrozumiałem, jak wiele trudu i poświęcenia kosztowało Sylwię utrzymanie zespołu z naszym udziałem, jak wiele przykrości i smutków przeżywała walcząc z naszym niedojrzałym i wciąż dziecinnym podejściem do całej sprawy. Ale już taka rola szefa. Dobrze jednak nas wychowała, bo nie poddaliśmy się i dalej kontynuowaliśmy śpiewanie.
Wiele się działo w latach 1997 – 2002, wiele osób przyszło i odeszło z zespołu i wiele stron można by zapisać o tych wydarzeniach (jak również o wszystkich wcześniejszych), ale wydaje mi się, że faktem godnym podkreślenia jest to, że dzięki wytężonej współpracy wszystkich przetrwaliśmy nowe trudności i wciąż doskonaląc swoje talenty, staraliśmy się jak najlepiej wykonywać nasze zadanie. To był okres radości i smutków, sukcesów i porażek, kłótni i kompromisów. Wszystko jednak zmierzało w jednym kierunku – aby chwalić Pana Boga i coraz lepiej służyć innym ludziom poprzez śpiew. Każda z osób, które często w sercu wspominam, wniosła swój niepowtarzalny wkład w życie zespołu młodzieżowego „Domini Cantores” (taką nazwę przyjęliśmy w 1998 r. na potrzeby przeglądu piosenki religijnej) i jestem przekonany, że nie byłoby dzisiejszego oblicza zespołu, gdyby zabrakło choć jednego „elementu” w tej całej misternej „układance”.
W końcu jednak odeszliśmy również i my, stając się tylko historią, a zespół – jak istniał, tak istnieje i przybiera po raz kolejny nowe kształty pod batutą Grzegorza Ręgałka i przy niestrudzonej pomocy wszystkich obecnych śpiewających i grających osób.
Oby tak dalej i aż do końca świata!